Dziennik kuracjusza – ebook


Czterdziestolatek po zawale dostaje z ZUS-u dofinansowanie na pobyt w sanatorium. Wstrząśnięty i zmieszany tym, czego doświadcza, już od pierwszego dnia prowadzi zapiski. Zebrane w Dzienniku kuracjusza otwierają przed czytelnikiem złote wrota polskiego sanatorium. Razem z Wojciechem Bociańskim zwiedzicie wyłożone marmurem podziemia, pokonacie – pedałując w miejscu – setki kilometrów, zanurzycie nagie ciało w gazowanej gnojówce, a także weźmiecie udział w sanatoryjnym karaoke. Towarzyszyć Wam będzie plejada kuracjuszy: Czyścioch, Pucia, Sum-Oblech, Corega, Wychudzony w Złotych Oprawkach, Lwica, Major i Krzykacz.

Dziennik kuracjusza to spisywane na gorąco relacje o tych ludzkich słabościach, których w uzdrowisku wyleczyć się nie da.


E-book do pobrania w formacie EPUB oraz MOBI.

WYDANIE 2024
STRONY 122
FORMAT EPUB / Mobi
JĘZYK Polski
ISBN 978-83-966733-7-4
978-83-966733-8-1

29,00

Recenzje książki

Ta książka ma tę świeżość, że nie sili się na wysokie formy literackie, za to daje coś innego. Jest po prostu bardzo śmieszna, człowiek się nie zdąży znudzić, bo to się czyta w dwie godziny. To rzecz z gatunku, który bardzo lubię, mianowicie – jest to książka etnograficzna, książka o obyczajach, podszyta historią osobistą: taką, że narrator o mało nie umarł – w wieku, w którym się zwykle nie umiera. W związku z tym pobyt w sanatorium jest obserwacją ludzi, którzy mają takie samo doświadczenie – oni wszyscy żyją w cieniu śmierci. A to wszystko dostajemy w towarzystwie ciętego humoru, również autoironicznego. 

– Piotr Kofta, “Czytelnia”, Dwójka Polskie Radio


Malutka książka, która wciąga natychmiast błyskotliwym stylem i lekkością, choć całkiem lekką bym tej książki nie nazwała.

Sanatoryjne życie uszyte z na wskroś ludzkich, nie przekombinowanych historii. To właśnie ,,ludzka” strona bohaterów pozwala zobaczyć coś więcej niż słabości czy absurdy konkretnej opowieści.
Humorystycznie obnaża świat ludzkich relacji, a dokładnie: tę jego część, której nie chcemy widzieć (zwłaszcza, kiedy nas dotyczy).

– Tatiana Mindewicz-Puacz


Pobyt w sanatorium to skok w nieznane. Wokół choroby i rozmowy o śmierci.
Wojciech Bociański dzieli się z czytelniczkami i czytelnikami historią dwóch pobytów w sanatorium. Opowieści spisane w formie dziennika stają się swoistą instrukcją obsługi uzdrowiska dla kuracjuszek i kuracjuszy będących ,,u wód” po raz pierwszy. Autor analizuje zachowania kuracjuszek i kuracjuszy, reprezentujących przekrój społeczny i klasowy, wypiera żarty, które w XXI wieku piętnujemy, brak mu odwagi na uczestnictwo w dancingu, a ,,kąpiel w gnojówce z bąbelkami” określa jako przyjemną.

– Radio Kraków Kultura


Szkicując satyryczne portrety Golluma, Ząbka, Danielsa, Dwóch Starszych Panów, Majora, upiornego Krzykacza, Puci, Ryby czy Susła, autor tworzy „przekrojowy profil kuracjusza”. Turnusową społeczność dzieli pod kątem stażu na Świeżaków i Recydywistów, a ekonomicznie na trzy kasty – plebejuszy z NFZ, kuracjuszy z ZUS-u oraz „,komercyjnych” – sanatoryjną arystokrację, która aż cztery razy w tygodniu ma zmienianą pościel i dostaje szlafroki!
Dostrzegam tu zabawę eksploatowaną przez Sylwię Chutnik i Michała Witkowskiego formułą ,,kieszonkowego atlasu” w Wieńcu-Zdroju kotłują się Sanatoryjni Lowelasi, Kawalarze Turnusu, Rebelianci, Ekscentrycy, samozwańczy Rzecznicy Praw Kuracjusza, a największa grupa to złodzieje solniczek.

– Izabela Adamczewska-Baranowska, Wchodzę w słowo


Bociański pisze bardzo błyskotliwie – zajmująco, zabawnie, czasem – punktując wszystkie niedociągnięcia ośrodka w Wieńcu-Zdroju, innym razem – będąc po prostu wnikliwym obserwatorem, który – de facto – z pobytów w uzdrowisku jest całkiem zadowolony.

Wspaniałe są rozdziały o niedwuznacznych żartach podczas zajęć (…), piękne są także mikrosceny (moje ulubione – naprawdę świetnie rozpisane) rozmów głównego bohatera z Majorem, a także obserwacja zachowań Karola, zwanego ,,samozwańczym Rzecznikiem Praw Kuracjusza”.

Szanuję też za fajny memiczny smaczek:
,,Jak wam ktoś powie, że z sanatorium nie można uciec, to nie wierzcie. Można, tylko trzeba wrócić w sobotę na zabiegi. Na tym polega odpowiedzialność”.

– Aleksandra Pakieła, Charaktery

 

Fragment książki

wtorek, 11 września

Przyjechałem o piątej czterdzieści rano, bo recepcjonistka poinformowała mnie przez telefon, że o tym, czy dostanę jedynkę, czy dwójkę, zadecyduje kolejność rejestracji. Byłem pierwszy, i jedynek już nie było. No, dobra. Nie będę od razu robił awantury. Zresztą mają pewnie zakaz awantur – co druga tabliczka tutaj czegoś zabrania.

Dwuosobowy pokój jednak na wypasie: klima, czajnik, telefon, balkon z widokiem na inny balkon, i flizelinowe prześcieradło na wypadek, gdybym nie trzymał moczu. Telewizor też jest, ale podobno trzeba dodatkowo płacić, żeby działał. Ja nie zapłaciłem i działa. Pewnie wyłączą.

Tuż przed południem przyjechał mój współlokator: Karol, lat 59. Recydywa: piąty raz w sanatorium. Jak tylko wszedł, zrozumiałem, że przyjechałem tutaj zupełnie nieprzygotowany. Karol wbił do pokoju w koszuli i czarnych spodniach w kant. Jestem pełen obaw, co mnie czeka z jego strony. Po rehabilitacji w ośrodku w Reptach wiem, że mieszkanie z kimś dwadzieścia cztery dni w jednym pokoju (nawet z klimą) może być doświadczeniem traumatycznym. Na razie Karol narzeka na nowoczesność, jako weteran placówek sanatoryjnych zupełnie się nie odnajduje w tutejszym luksusie. Nie kuma obsługiwania drzwi i innych urządzeń kartą zbliżeniową, bo do tej pory zawsze były klucze. Na moje nieszczęście nie kuma też obsługi szczotki do kibla. Według niego zabiegi, które mu przepisano, są zupełnie bez sensu i jutro będzie robił awanturę. Więc chyba jednak nie ma zakazu. Z jedzeniem też mu nie pasuje, bo on nie lubi takich rzeczy, jakie były na obiad, więc poszedł do dyrekcji zmienić dietę. Wrócił z innym kolorem opaski na ręce, co oznacza, że albo faktycznie zmienili mu dietę, albo chcieli go oznakować jako awanturującego się typa.

Stołówka jest wielkości boiska piłkarskiego i każde krzesło ma wyrzeźbione logo ośrodka: sklejone ze sobą profile choinki i twarzy człowieka. Tymczasem idę spać, bo Karol już pochrapuje, a na ósmą mam swój pierwszy trening interwałowy, cokolwiek to oznacza.

środa, 12 września

Pobudka o szóstej trzydzieści, bo przecież o siódmej śniadanie. Karol chyba nie ogarnia budzika w telefonie, dlatego musiałem go lekko szturchnąć, żeby później nie chodził głodny. Trening interwałowy okazał się geriatrycznym peletonem rowerów stacjonarnych skrzypiących w rytm pikania pulsometrów. Karol poszedł na rowery ze mną, ale prowadzący zajęcia sprawdzili listę i wyszło, że jest jednak zapisany na inną godzinę. Przestał więc narzekać na niesprawny telefon i zaczął na zły harmonogram. Life goes on.

Oprócz treningów mam również zabiegi w kilku sąsiednich budynkach o nazwach: Jutrzenka, Zacisze, Tęcza, Hel, Hutnik. Te dwa ostatnie budzą moją największą ciekawość. Jest także Zakład Przyrodoleczniczy, zwany Zet-Pe-El-em. Wszystkie budynki połączone są siecią podziemnych tuneli przypominających krzyżówkę Rivendell i moskiewskiego metra. To znaczy nigdy nie widziałem na żywo ani Rivendell, ani moskiewskiego metra, ale mniej więcej tak je sobie wyobrażam: szerokie korytarze wyłożone zielonym marmurem, liany sztucznego bluszczu, barokowe kinkiety, podziemne fontanny.

Moja pierwsza wyprawa tymi korytarzami wypadła właśnie do Zet-Pe-El-u. Ruszyłem więc w te ociekające luksusem piwnice, włożywszy wcześniej plaskające japonki i nonszalancko przerzuciwszy przez ramię ręcznik. Wtopiłem się w szurający pantoflami tłum kuracjuszy, zupełnie niewrażliwych na wszechobecny przepych.  Sam pewnie też przywyknę. Kiedy zacząłem się zbliżać do Zet-Pe-El-u, poczułem niepokojący zapach. Po wejściu na drugie piętro byłem już przekonany, że albo mają  tu poważną awarię kanalizacji, albo otworzyły się wrota piekieł (lub Helu). Jakże się myliłem! To pachniała „kąpiel kwasowęglowa”, której miałem się oddać. Gdyby się skupić z całych sił, by ignorować zapach, zabieg byłby nawet przyjemny. Ale niespecjalnie się dało. Leżałem w wielkiej wannie pełnej cuchnącej gnojem gazowanej wody. Całe moje ciało było pokryte bąbelkami. Kiedy odrywały się od skóry, łaskotały każdy zakamarek. I tak przez piętnaście minut. Przez głowę przelatywały mi tysiące przerażających wizji, i wszystkie dotyczyły tego, że jeszcze w styczniu ta woda tak nie śmierdziała, bo nabiera woni z każdym kolejnym kuracjuszem, a wymienia się ją raz w roku – równo z kalendarzem. Na szczęście okazało się, że po zabiegu kuracjusz ma obowiązek wyjąć korek, by cała gnojówka spłynęła. Potem przychodzi obsługa, która przed kolejną kąpielą wannę myje.

Teraz czekam na psychoedukację oraz trening relaksacyjny.

czwartek, 13 września

Dziś Karol lepiej się ogarnął i poszedł sam na kąpiele w gnojówce. Mówi, że zapach nie taki najgorszy, ale woda za gorąca. Co kto lubi.

Rowerki są codziennie i dzisiejszy peleton pedałował już trochę śmielej. Objawił się także turnusowy amant Pan Ząbek. Zasłużył na przydomek swoją fryzurą – wszystkie włosy schodzą mu się w jeden punkt na środku czoła. Ząbek chyba poczuł miętę do Pani Ewy. Pierwsza zagaducha poleciała po starcie wyścigu: ,,Och, Ewo, nie tak szybko, nie mogę za panią nadążyć”. Drugi tekst padł w połowie zajęć, kiedy opiekun mierzył nam ciśnienie. Ząbek miał 100 na 60, a pedałująca obok Ewa– 140 na 100. Kiedy amant to usłyszał, wypalił rozmarzonym głosem: „Gdybyśmy połączyli nasze ciśnienia, średnia byłaby książkowa”. Dobrze, że akurat miałem z górki, bo z wrażenia aż przestałem pedałować. Będę obserwował tę znajomość.

Potem poszedłem na swój pierwszy masaż częściowy. W gabinecie czekała krępa masażystka o smutnych oczach. ,,A flizelina gdzie?” – zaskoczyła mnie na wejściu. Okazało się, że tamto prześcieradło, które leżało na moim łóżku, nie jest  prewencją przy nietrzymaniu moczu, ale ma zabezpieczać stół do masażu. Przed czym, to się za moment wyjaśniło.

Pani powiedziała, że ostatni raz odpuszcza brak flizeliny, a tymczasem mi pożyczy i kazała zaścielić stół. Potem zarządziła, żebym zdjął koszulkę, spuścił gacie do połowy tyłka i położył się na brzuchu. Twarz wpasowałem w okienko z widokiem na gumolit. Łóżko podjechało do góry, i się zaczęło. W okolicach lędźwi natarto mnie olejem i starannie tam ugnieciono. Czułem się jak ciasto wyrabiane na pierogi i już po kilku minutach chciałem do domu. Na tym etapie zabiegu zrozumiałem też, po co ta flizelina: nie przypuszczalibyście nawet, że można się tak pocić, leżąc. Następnie było ubijanie i trzęsienie – a u mnie jest co ubijać. Przez następne kilkanaście minut jęczałem więc jak prosiak, bo masażystka miała niebywałą krzepę i talent do wynajdywania miejsc, których uciskanie szczególnie boli. Natomiast pod sam koniec zabiegu, gdy wyobraziłem sobie mój trzęsący się podczas masażu półnagi tyłek, zrozumiałem nagle, skąd w oczach masażystki ten smutek.

Potem miałem ćwiczenia na atlasie i gimnastykę grupową. Nie działo się nic ciekawego, nawet Ząbek stracił animusz, a Sum-Oblech nie przyszedł wcale. Karol od rana zapowiadał, że pójdzie na basen, żeby się przekonać, czy warto kupić karnet. Ja  bym nie kupował – nie, żebym kiedykolwiek był na tym basenie, ale zakładam, że nie warto inwestować stu osiemdziesięciu złotych w karnet na dziesięć wejść, skoro pojedyncze wejście kosztuje piętnaście złotych.

Podobnie zaskakujących rzeczy jest tutaj więcej. Śniadania dla kuracjuszy z ZUS-u są wydawane od siódmej do siódmej czterdzieści, następni są kuracjusze z NFZ-u, a potem – od dziewiątej – komercyjni. Jeżeli spóźnisz się na swoje śniadanie o świcie, to zostaje właśnie ta opcja komercyjna w cenie dwudziestu złotych. Bat na śpiochów. Niepokoi mnie także klasyfikacja kuracjuszy: wszyscy mamy różnokolorowe opaski pozwalające szybko odróżnić, z której kto jest kasty.

Najniższa kasta to plebejusze z NFZ-u. Noszą siwe opaski i trochę jakby powłóczą nogami. Mają najniższe dofinansowanie, co wiąże się z brakiem luksusów. Przysługuje im jedynie szary papier toaletowy i brązowy ręcznik. Nawet flizelinę do masażu muszą sobie kupić sami (o ile w ogóle ich na masaże zakwalifikują). No i mają śniadanie po ZUS-ach, czyli pewnie jedzą to, co tamci zostawili.

Moja kasta – kuracjusze z ZUS-u – doznaje łaski wymiany pościeli.  Raz, w połowie dwudziestoczterodniowego turnusu. I mamy w komplecie flizelinę. Opaski nosimy zielone (przy diecie normalnej) lub pomarańczowe (przy diecie cukrzycowej).

Trzecia kasta: komercyjni. Mają biały papier toaletowy, białe ręczniki, flizelinowe paputy, szlafroki i wymianę pościeli co cztery dni (wywnioskowałem to z rozpiski na tablicy informacyjnej obok pigularni). Opaski noszą niebieskie, żółte lub czerwone, w zależności od wykupionego pakietu. Mają też swoje bary z trunkami – ostentacyjnie sączą je w lobby, odziani w te białe szlafroki i flizelinowe laczki. Plebejuszom z ZUS-u i NFZ-u pić w lobby nie wolno. Im za przypał z alko grozi wydalenie z ośrodka i anulowanie refundacji, wraz z obowiązkiem pokrycia kosztów dotychczasowego pobytu. Mimo tego przy barze aż się roi od NFZ-owców i ZUS-owców. Lokalny sklep ,u Agniesi” ma arcybogaty asortyment wysokoprocentowych trunków. Zawsze pełen jest też bar ,,Leśna Chata”, którego szyld zaprasza na ,,kebab, wódkę, piwo i napoje”. Zbuntowani kuracjusze szczególnie upodobali sobie jednak leśną ścieżkę przyrodniczą ,,Zdrojowy Gaj”. Okupują tam wszystkie ławki i robią wokół nich konkretny chlew.

o Autorze

Wojciech Bociański - programista gier, muzyk, autor piosenek, miłośnik retro komputerów Atari. Pomysłodawca i organizator corocznego 8-bitowego game-jamu Grawitacja i konkursu FujiCup. Współautor eksperymentalnej książki „Robbo. Solucja” (Ha!art, 2018).