Baśka – ebook


„„Baśka” to debiutancka powieść Wojtka Friedmanna, w której przeplatają się barwne historie mieszkańców warszawskiej Ochoty. W niecodziennych okolicznościach kilkoro przyjaciół spotyka się po latach, co mimowolnie staje się pretekstem do wspomnień. Nietuzinkowe poczucie humoru, uliczny sznyt i empatia do bohaterów sprawiają, że „„Baśka” jest historią, do której chce się wracać.

Ebook do pobrania w formacie MOBI oraz EPUB.

WYDANIE 2020
STRONY 112
FORMAT EPUB
MOBI
JĘZYK Polski
ISBN 978-83-957520-1-8
978-83-957520-2-5

29,00

Recenzje książki

Wojtek Friedmann opowiada tak dobrze, plastycznie, wciągająco i pięknie, że aż dziw, że ta bajera dopiero teraz ukazuje się w druku. W jego historyjkach jest warszawsko-uliczne poczucie humoru, knajacki sznyt, ale też autentyczne wzruszenie światem, empatia w stosunku do bohaterów, czar, oddech, pogoda ducha. Ukazuje się pełno książek zbyt mądrych, grobowo poważnych i nadto nadętych. Baśka to antidotum, zejście na ziemię. Friedmann pisze znakomicie, bo nie musi.

– Jakub Żulczyk


Friedmann ma warszawski słuch absolutny. I warszawskie przeżycie, z którego szyje autentyczne opowieści. I warszawską gadkę – językowo ta książka jest naprawdę rewelacyjna. Być może to czas akcji i miejsce (Ochota, Warszawa) sprawia, że mnie tak porwała, ale Wojtek Friedmann wcale nie bazuje na pornostalgicznym wehikule czasu. Chwyta ten świat mijający w opowieściach dla dorosłych, ale podszyty Bahdajem. Właściwie to Bahdaj dla starszej młodzieży (np. czterdziestoletniej). Po lekturze ta młodzież we mnie odżyła. Dużo czytelniczej radości.

– Juliusz Strachota


W opowieści Friedmanna Baśka jest jednak raczej spoiwem pozwalającym skleić w całość wspomnienia bohaterów książki. Bezprizornych dzieciaków z Ochoty, dorastających na przełomie lat 80. i 90. i żyjących nie tyle na granicy prawa, ile kawałek za nią. Drobne kradzieże, pokątny handel wódką. Wyznają oni zarazem swoisty kodeks honorowy, mający niewiele wspólnego z prawem, za to bardzo dużo – z przyjaźnią, a może raczej „swojactwem” chłopaków z tej samej dzielnicy.

Wojciech Friedmann świetnie to opowiedział, niezwykle umiejętnie posługując się slangiem warszawskiej ulicy. Tak sprawnie, że paru sformułowań nie zrozumiałem, narodziły się w czasie, gdy nie miałem już specjalnego kontaktu z ulicznym językiem. Widzę, że dla młodszych czytelników taki sposób opowiadania jest rodzajem literackiego objawienia. A dla mnie – wręcz przeciwnie: urok „Baśki” bierze się z tego, że jest to książka cudownie staroświecka. Tak się dzisiaj nie pisze – a ja w dużej mierze właśnie na podobnych książkach uczyłem się literatury.

Nie chodzi tu o konkretne zapożyczenia. Trochę tu klimatu z zapomnianych dziś na rzecz anegdot o autorze opowiadań Jana Himilsbacha. Myślę, że podobnie opisywałby Warszawę tamtych lat Marek Nowakowski, gdyby miał jeszcze wówczas swój absolutny słuch na uliczną gadkę. Bo jeśli „Baśka” przypomina mi jakąś książkę, to chyba właśnie młodzieńczą „Trampolinę” Nowakowskiego. Gdyby jej autor żył, pewnie powiedziałby, że Wojtek Friedmann to świetny farmazonista.

– Piotr Bratkowski, Newsweek


Debiut literacki Wojciecha Friedmanna w nowym wydawnictwie Sokoła “Wydałem” to jedno z najgłośniejszych wydarzeń w świecie książki tego roku. “Baśka”, czyli pierwsza pozycja zaproponowana przez wydawnictwo, jeszcze przed oficjalną premierą zebrała pochlebne recenzje.

W swoim debiutanckim opowiadaniu Friedmann pokazuje, że uliczny styl języka zasługuje na uwagę i robi to w wyjątkowo wciągający, zabawny i empatyczny sposób.

,,Baśka” to krótka opowieść kilku przyjaciół, którzy spotykają się po latach w niecodziennych okolicznościach, a to staje się naturalnym bodźcem do wspomnień. Ta podróż wzrusza, bawi, jest szczera do bólu, sprawia, że zasiadamy z bohaterami do stołu i stajemy się jej częścią.

– Oskar Netkowski, WP Książki


Książka nie musi być gruba, żeby być dobra. Tę prostą prawdę przypomniał mi Wojtek Friedmann. Jego powieść “Baśka” to niecałe 100 stron, ale każda z nich jest po prostu świetna.

Proste historie można ująć w kilku zdaniach. Ale ująć te kilka zdań tak, aby wciągnęły każdym słowem – to dopiero sztuka. Wojtek Friedmann tę sztukę opanował do perfekcji. Maluje historie warszawskiej Ochoty bez skrępowania, choć mało która z nich jest godna pochwały. Każda z postaci, która przewija się na stronach, jest materiałem skrojonym na film, ale mało kto chciałby spotkać ją na swojej drodze. Może poza tytułową Baśką, w którą autor włożył tyle sympatii, co w ukochaną dzielnicę.

– Ewelina Kołodziej, NOIZZ

 

Fragment książki

Rivanol

Nie łatwo śmigać na osiedlowej ksywce, jeżeli okoliczności, w jakich się ją otrzymało, za wszystkie skarby chciałoby się zapomnieć.

Nie przypominam sobie z dzieciństwa ciepłych ubrań na zimę. Pamiętam raczej zmarznięte stopy, bitwy na bryły lodowe, śnieżki z ukrytymi w środku kamieniami. Pamiętam latanie co parę minut do zsypu, żeby przytulić się do ciepłej rury kanalizacyjnej. Babcia dbała, żebym miał co roku nowe rękawiczki. Robiła je na drutach. Coś było jednak w nich dziwnego. Czasami się popruły, a czasami któraś ginęła w niewyjaśnionych okolicznościach, zanim jeszcze na Szczęśliwicach spadł pierwszy śnieg.

Jednego roku ich po prostu ani razu nie założyłem. Kolorów raczej nie było jak wybrać, więc babcia brała to, co mieli akurat pod halą albo na bazarku. Tamtego roku w nadmiarze były tylko biały i niebieski. Nie do przyjęcia dla chłopaka z Warszawy. Wolałem, żeby mi z zimna palec odpadł.

Na wiosnę czekaliśmy od pierwszego dnia jesieni, w którym zamykano basen na Warszawiance. Wiadomo, że człowiek nie gapa i wszelkie kąpieliska w mieście oraz poza nim znał co najmniej tak, jak powinien znać tabliczkę mnożenia po szkole podstawowej. Czerniaków. Zalesie. Baseny Wisła. Polonez. Inflancka. Kawęczyn. Nie jeździliśmy tylko na piekiełko pod Piaseczno, bo tam kiedyś trupa baby znaleźli. W sumie szkoda, bo podróż tam odbywała się trolejbusem linii 51. Jazda nim nie różniła się praktycznie niczym od jazdy zwykłym autobusem. Tyle że była tylko jedna taka linia. Więc jak ktoś nie miał okazji skorzystać wcześniej, to słysząc opowieść o podróżowaniu trolejbusem, od razu wyobrażał sobie egzotyczną przygodę.

Warszawiankę otwierali na Dzień Dziecka. Jasna sprawa, że sezon na kajaki, kraula po warszawsku, skok na bombę albo salto mortalez zaczynał się dużo wcześniej. Moja historia wiąże się z wypadem nad oczko wodne za Królikarnią. Imieniny mam w kwietniu. Parę tygodni wcześniej w paczce darów z kościoła dostałem spodenki na wuef. Sportowe. Miały wyhaftowany napis DDR, herb z młotkiem na nogawce i metalowy rozporek. Dziwna była ta niemiecka moda, ale w szkole każdy mi ich zazdrościł. Kochałem je, ale tylko na początku, bo szybko poczułem, że ten suwak obciera mi fujarę. Oczywiście były za fajne, żeby ich nie nosić, nawet jak było coraz gorzej. Przy sikaniu piekło mnie tak, że trudno było wytrzymać. Słysząc przez drzwi kibla moje jęki, babcia krzyczała, żebym natychmiast wyłaził, bo oślepnę. Żeby mnie uwierzyła, że nie szarpałem gruszki, musiałem pokazać dowód rzeczowy. Kawa na ławę. Babcia na wszystko miała leki, maści i tabletki. Dzięki babci ja z kolei miałem największą od Racławickiej do placu Narutowicza kolekcję kapsli po maści tygrysiej. Później te kapsle wymieniłem na łuski po nabojach od karabinu, do których z chłopakami wsypywaliśmy saletrę, siarkę oraz wszystko, co mogło pierdyknąć.

Na pirotechnice znał się najlepiej ślepy Bogdan, syn dozorcy. Z ojcem łowili ryby na święta tylko na karbid. Bogdan zginął porażony prądem na budowie metra gdzieś na Ursynowie, jak byliśmy w ósmej klasie. Jego ojciec umarł rok później, kiedy wybuchł mu w piwnicy gąsior ze spirytusem. Podobno się zjarał tak, że w całej kamienicy śmierdziało ogniskiem. Nie czułem tego, bo byłem wtedy na koloniach.

Przez wiele lat podejrzewałem też babcię, że kolekcjonuje bandaże. Używała ich do wszystkiego. Latem na balkonie przywiązywała nimi pomidory do tyczki. Zimą farbowała je gencjaną i robiła łańcuchy na choinkę.

Na obtarcia babcia kazała mi przez kilka dni moczyć fiuta w szklance z jakimś lekarstwem. Czy pomogło na fujarę? Tego nie pamiętam. Na pewno pomogło na popularność. Nikt się nikogo nie wstydził, kiedy nad jeziorkiem przebieraliśmy się w kąpielówki. Każdy miał je skitrane tak, żeby rodzice, czy w moim przypadku babcia, nie znaleźli ich, kiedy wychodziliśmy do szkoły. No i ku wielkiej radości chłopaków majtki ściągnąłem i ja, a fiuta miałem świecącego na fosforyzujący kolor żółty.

Na początku walczyłem jeszcze z nimi, opowiadając, ile dobrego może zrobić okład z Rivanolu bez względu na jaką część ciała się go przyłoży… Chłopaki ze śmiechu powpadały do wody, a ja zostałem z tym Rivanolem do dziś.

o Autorze

Wojtek Friedmann - pisarz i podróżnik, poszukiwacz własnych przygód. Warszawiak. Tata piętnastoletniego Szymona. Gawędziarz, którego słucha się równie przyjemnie jak czyta.

W swojej debiutanckiej opowieści pokazuje nie tylko, że uliczny styl języka Warszawy zasługuję na uwagę, ale także, że jest obdarzony wyjątkowym poczuciem humoru i nieprawdopodobną lekkością snucia pięknych i wciągających historii.