Nie byłoby mnie, gdyby na studenckiej potańcówce ojciec nie zaciągnął się papierosem i nie zdecydował, że podejdzie do mojej matki. Tytoń dał mu siłę, a potem się urodziłem.
Papierosy były, odkąd pamiętam. Bez papierosów nie istniał mój świat. Oprócz nich były jeszcze gawrony, wydeptane na łące ścieżki, duży orzech za oknem, zachodzące słońce i liście łopianu. To jednak pozostawało oddalone, tajemnicze, obce i trochę przerażające. Papierosy były bliskie, ciepłe i bezpieczne, były zapachem domu.
Lata sześćdziesiąte dwudziestego wieku. Ojciec pali i bawi się, robiąc z dymu kółka. Papierosy są bez filtra, nie wiem, jaką mają nazwę, jeszcze nie umiem czytać. To mogą być Giewonty w miękkiej paczce z rysunkiem płatka śniegu. Mogą być też Wawele z reprodukcją sztychu pod wieczkiem kartonowego pudełka (sztych przedstawia zamkowe wzgórze). Ale na pewno nie Belwedery. Belwedery ojciec palił rzadko. Były drogie, a on młody magister inżynier, nie zarabiał dużo. Na pudełku był narysowany Belweder. Ale, czy ustniki były złote? Nie dam sobie głowy uciąć. Lepiej pamiętam białe ustniki równie drogich Carmenów. Jeśli Belwedery przenosiły w czasie do Polski sanacyjnej, to Carmeny były jak posmak zachodniego świata. Carmeny kosztowały dwanaście złotych. To nie było mało – za bochenek chleba płaciło się trzy pięćdziesiąt. „Wyprodukowane z dodatkiem mieszanki najlepszych amerykańskich tytoniów” – tak głosił napis na boku paczki. Pięknie pachniały te Carmeny – jak ojciec zapalał, aromat rozchodził się nawet na klatce schodowej. I wszyscy sąsiedzi wiedzieli, że mój ojciec pali Carmena.
Z biegiem lat Carmeny przestały pachnieć, potem z paczki zniknął napis o amerykańskim tytoniu. W latach osiemdziesiątych rozpadały się im filtry, a zdrewniały tytoń nie chciał się palić.
Póki co, jesteśmy jednak w latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku. Ojciec pali, ja próbuję włożyć palec w środek kółka z dymu. Siedzę u niego na kolanach i czuję się bezpiecznie. Za oknem, w oddali, kominy elektrowni i huty aluminium. Tuż za blokiem są łąki, dopiero co wykopali wielką dziurę pod kolejny budynek Spadnie deszcz i zbierze się w niej tyle wody, że będzie można się kąpać. Brzegi będą gliniane i śliskie, woda mętna, brązowa. Utopi się w niej młoda kawka, która jeszcze nie nauczyła się latać.
Zapach papierosów z dzieciństwa pamiętam lepiej niż smak papierosa wypalonego pół godziny temu. Lepiej pamiętam też ceny z lat siedemdziesiątych, niż te z zeszłych wakacji. Mógłbym opisać wszystkie matki z tamtych czasów. Z lat sześćdziesiątych pamiętam Syreny – na paczce była grafika z syreną o okrągłej, uśmiechniętej buzi, papierosy miały złoty filtr. Dukaty filtra nie miały; były pakowane w płaskie kartonowe pudełka z wizerunkiem złotego dukata. Mocne – na opakowaniu widniał rysunek kwitnącego krzaka tytoniu, Płaskie – sprzedawane w tekturowych pudełkach z grafiką imitującą niebo i wodę. O ile Płaskie można było kupić wszędzie, o tyle Mewy i Kapitany sprzedawano wyłącznie w północnej Polsce, głównie nad morzem. Mewy miały wizerunek lecącego ptaka, a Kapitany miękką paczkę z żaglowcem i flagami, w tym z flagą Francji. Na Śląsku pojawiały się bardzo mocne papierosy Górnik, z rysunkiem górnika trzymającego kilof na tle szybów kopalń. Niebieskie Caro były w całej Polsce, miały w logo gruby, niedomknięty biały krąg – literę C. Tam, gdzie krąg się urywał, widniał wykaligrafowany napis Caro. A na paczce Piastów była korona – specyficznie cięta, oszczędna i cepeliowska, jakby wzięta z bajki. Wszystkie te opakowania były dla mnie jak kartki z podróży albo okładki książek, które chciałbym przeczytać.
*
Nawet jeśli lot samolotem trwa sześć godzin, to nie chce mi się palić. Jakby palenie było jednak głównie w głowie. Wystarczy, że coś się tam przestawi i nagle znika potrzeba. Gorzej, jak jest przesiadka albo lot się opóźnia i muszę koczować na lotnisku, gdzie zwykle nie ma żadnego miejsca dla palaczy. Niektórzy – jak nastolatki w szkole – robią to w toalecie. Na części lotnisk stoją cuchnące, pozbawione dopływu powietrza szklane krematoria; wchodzę tam i jestem na widoku jak zwierzę w zoo, jak wybryk natury na średniowiecznym targu. A tłumy przewalające się przez lotnisko muszą mnie oglądać w ramach edukacji antynikotynowej. Wszyscy powinni widzieć mój upadek, bo palenie papierosów jest upadkiem – takie założenie ma architektura europejskich i amerykańskich lotnisk. Najprzyjemniejsza lotniskową palarnię odkryłem dopiero w Kambodży. W Phnom Penh pali się w świetnie klimatyzowanym pachnącym pokoju, pomieszczeniu chyba najelegantszym w całym budynku. Są tam stalowe popielniczki, skórzane fotele i kanapy, a wszystko sponsorowane przez dużą firmę tytoniową. I to mi się podoba. Chociaż nie cały Wschód jest tak przyjazny palaczom. W stanie Kerala w Indiach nie wolno palić na ulicy, można być za to zgłoszonym na policję. W moim przypadku skończyło się miłą pogawędką – co prawda na komisariacie, ale przy kubku czaju. Wychodząc stamtąd, podarowałem policjantom paczkę Marlboro, którą z uśmiechem przyjęli.
Podczas podróży częstowanie papierosem nierzadko otwierało mi drzwi i pozwalało odnaleźć zagubione drogi. Z moich obserwacji wynika, że w Azji papierosa przyjmie z radością każdy. Jeśli nie pali, schowa go do kieszonki koszuli, żeby sprzedać albo sprezentować. Najtańsze papierosy w Indiach nazywają się bidi. W liść drzewa persymony rodzącego owoce kaki zawinięta jest mieszanka tytoniów, całość wzmacnia oplot z kolorowej nitki. Te papierosy są wyrabiane ręcznie, nie podlegają żadnej chemicznej obróbce, suszy się je w piecach opalanych węglem drzewnym. Brzmi pięknie, ale ten wynalazek mi nie smakuje. Palenie bidi przypomina raczej rytualne palenie ziół niż papierosów.
Tanie egzotyczne papierosy rzadko nadają się do palenia, ale często mają ładne opakowania z rysunkami słoni albo klejnotów. Przez dłuższy czas przywoziłem takie znajomemu poecie – w Kambodży czy Nepalu zawsze szukałem dla niego tych najtańszych. Prawdziwy poeta właśnie takie powinien palić, dopiero wtedy czuje ból istnienia. Wygląda na to, że mogłem się przyczynić do powstania przynajmniej kilku niezłych wierszy.
*
Mój pradziadek nakręcał zegary. O godzinie osiemnastej wchodził do pałacu Habsburgów w Żywcu, ściągał z haka pęk kluczy od zegarów i po kolei je nakręcał. Robił to codziennie przez czterdzieści parę lat. Kiedy nie mógł już nakręcać, umarł. Dla mnie rytuał palenia porannego papierosa jest być może tak samo ważny, jak ważne było dla pradziadka nakręcanie zegarów. Rytuały porządkują życie, nadają mu sens, tworzą złudzenie ciągłości. Tak niewiele jest stałych i zależnych ode mnie rzeczy.
Ilość wypalanych papierosów przyspiesza albo spowalnia wskazówki mojego zegara. Kiedy palę dwadzieścia albo nawet więcej na dobę – wszystko się rozmywa, znika. Czas się kurczy i świat się kurczy, godzina jest jak mgnienie i znacznie mniej się w niej mieści. Za to kiedy palę nie więcej niż osiem papierosów dziennie, czas się rozciąga. Teraz na przykład się ograniczam, palę mniej, celebruję. Śniadanie – i dopiero papieros. Godziny pomiędzy śniadaniem a południową kawą (kiedy zapalam następnego) trwa niewyobrażalnie długo. Do obiadu, po którym wypalam dwa kolejne, czas zwalnia jeszcze bardziej. Potem znowu każda minuta pęcznieje, staje się intensywna, aż wreszcie, kiedy zapalam po kolacji, czas znowu zaczyna biec z precyzją zegara.
*
Mam wrażenie, że coraz gorzej się dzieje na świecie. Wczoraj, po tym, jak usłyszałem, że wszystkie odcinki bajki o wilku i zającu wyleciały z ramówki, wystawiłem telewizor na śmietnik. Bo po co mi on? Nie będzie bajki mojego dzieciństwa, bo wilk tam cały czas łazi z papierosem, i goni tego zająca, a dzieci i tak go lubią. Nie będzie wilka, nie będzie też Rumcajsa: przecież on pokazywał dzieciom, że za każdym razem, kiedy pociągnie z fajki i wypuści chmurę dymu, wpada na wspaniały pomysł. I Popey’a nie będzie, bo chociaż wciska dzieciom szpinak, to jednak z fajeczką w gębie. Tych i innych dobranocek już nigdy nie pokażą, będą tylko polskie kabarety, to po co mi telewizor.