Papierosy – książka


Im większą część paczki papierosów zajmują zniechęcające do palenia napisy i zdjęcia, tym częściej rzucam palenie. Nie chodzi o przekaz, że choroby serca, impotencja i bolesna śmierć, ale o estetykę: nie mogę znieść braku poszanowania dla projektu graficznego. Przecież takie kółko na Lucky Strike’ach to arcydzieło. Albo wielbłąd Cameli, tancerka na paczce Gitanes’ów, napis Marlboro.

Papierosy to opowieść, która żywi się ogniem. Pieczołowicie skręcone ze sobą odcinki, migawki i strzępy pamięci układają się w osobistą historię, przefiltrowaną przez masową wyobraźnię, emigrację i dziejowe przełomy. Ta pisana przez kilkanaście lat – tylko w okresach, w których Autor rzucał palenie –  książka, miewa styl opowieści wprost ze skraju wytrzymałości. Zawiera relacje z dziesiątek klęsk, ale i jedną wiarę – w wolność, która jest jak oddech.


Dostawa na terenie Polski do 3 dni roboczych, zagraniczna zależna od indywidualnych warunków kuriera dla wybranego kraju.

 

 

WYDANIE 2023
STRONY 180
OKŁADKA Miękka
FORMAT Kieszonkowy
JĘZYK Polski
ISBN 978-83-966733-3-6

45,00

Na stanie

Recenzje książki

,,Papierosy” to list miłosny do nikotyny, ale też opowieść o Polsce: końcówce PRLu, awanturniczych latach 90. I korporacyjnych dwutysięcznych. Sentymentalna podróż w przeszłość odbywa się tu w kłębach dymu, w rytm kolejnych prób rzucania ,,na zawsze”.  (…) Ta urocza książka to literacka antropologia codzienności, zapiski, które można rozpatrywać w kontekście modnego ,,zwrotu ku rzeczom”. Prus prowadzi czytelnika przez PRL, przywołując zapachy dymu, smaki mieszanek tytoniu i wizualne wrażenia związane z projektami opakowań. Skupienie na papierosach pozwala na mapowanie Polski Ludowej: giewonty, wawele i belwedery były wszędzie, ale już mewy i kapitany – głównie nad morzem, a górniki – na Śląsku. To również o statusie społecznym. Za Gierka inteligenci palą caro, twardziele – extra mocne bez filtra. Kiedy otwierają pewexy, można kupić dunhille, philippy morrisy i pall male. Na początku lat 90. caro i carmeny zostają zastąpione przez Golden Americany – i tak dalej.

Historia Polski palącej w pigułce.

 – Izabela Adamczewska-Baranowska, Książki. Magazyn do czytania, 1/64


Maciej Piotr Prus w oryginalny sposób puszcza z dymem swoją przeszłość. Jego ,,Papierosy” to bardzo udana powieść.

Maciej Piotr Prus faktycznie znalazł rewelacyjny sposób, by opowiedzieć o swoim życiu, nie popadając w banalne gawędziarstwo i wspominki spod znaku „kiedyś to były czasy”. Ten jego prosty sposób to tytułowe papierosy. To one są rekwizytem przechodzącym z narratorem z rozdziału do rozdziału i z epoki do epoki. Przeróżne fajki i szlugi – krajowe, zagraniczne, skręcane własnoręcznie, palone namiętnie i co chwila rzucane – przeprowadzają nas z głębokiej komuny do współczesności. Stanowią przy tym wdzięczną przestrzeń do budowania kolejnych metafor.

Już sam sposób wydania zwiastuje książkę konceptualną. Mały, kieszonkowy format i tytuł pisany czcionką rodem z PRL-owskich giewontów. Z tyłu fragment powieści wypisany jak ostrzeżenie na papierosach, czarno na białym w ramce. Brakuje tylko banderoli.

Czyta się to z przyjemnością, mimo że papierosowy kac z przepalenia nieraz doskwiera bohaterowi. Pierwszoosobowa narracja tego tytoniowego bildungsromana aż tętni pomysłami. Często są to wariacje zbudowane wokół autobiograficznej kreacji: „Nie byłoby mnie, gdyby na studenckiej potańcówce ojciec nie zaciągnął się papierosem i nie zdecydował, że podejdzie do mojej matki. Tytoń dał mu siłę, a potem się urodziłem” – pisze Prus w pierwszym akapicie. Imponuje jednak konsekwencja i wyobraźnia, by tworzyć tytoniowe metafory bez końca.

– Marcin Kube, ,,Rzeczpospolita”, Plus Minus


Z notatek pisanych do szuflady podczas wieloletnich prób rzucenia papierosów narodziła się książka nie tylko dokumentująca osobiste zmagania autora, lecz także opowiadająca o tym, jak palenie ukształtowało kulturę ubiegłego wieku. 

Książka Macieja Piotra Prusa zatytułowana po prostu ,,Papierosy”, z okładką stylizowaną na staroświecko elegancką paczkę fajek, to elegia dla tej właśnie epoki, w której dym papierosowy obecny był niemal wszędzie i bez przerwy. Zbiór literackich miniatur powstawał przez lata, pisany do szuflady podczas kolejnych, niezliczonych prób rzucenia nałogu, w których Prusowi udawało się wytrwać czasami długie tygodnie, a czasami do kolejnego poranka. Od momentu pierwszej decyzji twórcy o rzuceniu minęło już więcej czasu niż trwała biblijna wędrówka izraelitów przez pustynię. A jak pustynia, to wiadomo – Camele.

Jak mówił autor w rozmowie z Bartłomiejem Pasiakiem w portalu Poptown.eu:

,,Papierosy” nie były pisane z myślą o wydaniu książki. To była moja działalność czysto terapeutyczna. W momentach, kiedy rzucałem palenie, myślałem, że zrekompensuję sobie to pisaniem o papierosach. Podobnie jak alkoholicy na grupach AA; nie piją, ale opowiadają o alkoholu. Ja również – wtedy, kiedy rzucałem, zaczynałem pisać.”

– Piotr Policht, Culture.pl

 

Fragment książki

Nie byłoby mnie, gdyby na studenckiej potańcówce ojciec nie zaciągnął się papierosem i nie zdecydował, że podejdzie do mojej matki. Tytoń dał mu siłę, a potem się urodziłem.

Papierosy były, odkąd pamiętam. Bez papierosów nie istniał mój świat. Oprócz nich były jeszcze gawrony, wydeptane na łące ścieżki, duży orzech za oknem, zachodzące słońce i liście łopianu. To jednak pozostawało oddalone, tajemnicze, obce i trochę przerażające. Papierosy były bliskie, ciepłe i bezpieczne, były zapachem domu.

Lata sześćdziesiąte dwudziestego wieku. Ojciec pali i bawi się, robiąc z dymu kółka. Papierosy są bez filtra, nie wiem, jaką mają nazwę, jeszcze nie umiem czytać. To mogą być Giewonty w miękkiej paczce z rysunkiem płatka śniegu. Mogą być też Wawele z reprodukcją sztychu pod wieczkiem kartonowego pudełka (sztych przedstawia zamkowe wzgórze). Ale na pewno nie Belwedery. Belwedery ojciec palił rzadko. Były drogie, a on młody magister inżynier, nie zarabiał dużo. Na pudełku był narysowany Belweder. Ale, czy ustniki były złote? Nie dam sobie głowy uciąć. Lepiej pamiętam białe ustniki równie drogich Carmenów. Jeśli Belwedery przenosiły w czasie do Polski sanacyjnej, to Carmeny były jak posmak zachodniego świata. Carmeny kosztowały dwanaście złotych. To nie było mało – za bochenek chleba płaciło się trzy pięćdziesiąt. „Wyprodukowane z dodatkiem mieszanki najlepszych amerykańskich tytoniów” – tak głosił napis na boku paczki. Pięknie pachniały te Carmeny – jak ojciec zapalał, aromat rozchodził się nawet na klatce schodowej. I wszyscy sąsiedzi wiedzieli, że mój ojciec pali Carmena.

Z biegiem lat Carmeny przestały pachnieć, potem z paczki zniknął napis o amerykańskim tytoniu. W latach osiemdziesiątych rozpadały się im filtry, a zdrewniały tytoń nie chciał się palić.

Póki co, jesteśmy jednak w latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku. Ojciec pali, ja próbuję włożyć palec w środek kółka z dymu. Siedzę u niego na kolanach i czuję się bezpiecznie. Za oknem, w oddali, kominy elektrowni i huty aluminium. Tuż za blokiem są łąki, dopiero co wykopali wielką dziurę pod kolejny budynek Spadnie deszcz i zbierze się w niej tyle wody, że będzie można się kąpać. Brzegi będą gliniane i śliskie, woda mętna, brązowa. Utopi się w niej młoda kawka, która jeszcze nie nauczyła się latać.

Zapach papierosów z dzieciństwa pamiętam lepiej niż smak papierosa wypalonego pół godziny temu. Lepiej pamiętam też ceny z lat siedemdziesiątych, niż te z zeszłych wakacji. Mógłbym opisać wszystkie matki z tamtych czasów. Z lat sześćdziesiątych pamiętam Syreny – na paczce była grafika z syreną o okrągłej, uśmiechniętej buzi, papierosy miały złoty filtr. Dukaty filtra nie miały; były pakowane w płaskie kartonowe pudełka z wizerunkiem złotego dukata. Mocne – na opakowaniu widniał rysunek kwitnącego krzaka tytoniu, Płaskie – sprzedawane w tekturowych pudełkach z grafiką imitującą niebo i wodę. O ile Płaskie można było kupić wszędzie, o tyle Mewy i Kapitany sprzedawano wyłącznie w północnej Polsce, głównie nad morzem. Mewy miały wizerunek lecącego ptaka, a Kapitany miękką paczkę z żaglowcem i flagami, w tym z flagą Francji. Na Śląsku pojawiały się bardzo mocne papierosy Górnik, z rysunkiem górnika trzymającego kilof na tle szybów kopalń. Niebieskie Caro były w całej Polsce, miały w logo gruby, niedomknięty biały krąg – literę C. Tam, gdzie krąg się urywał, widniał wykaligrafowany napis Caro. A na paczce Piastów była korona – specyficznie cięta, oszczędna i cepeliowska, jakby wzięta z bajki. Wszystkie te opakowania były dla mnie jak kartki z podróży albo okładki książek, które chciałbym przeczytać.

*

Nawet jeśli lot samolotem trwa sześć godzin, to nie chce mi się palić. Jakby palenie było jednak głównie w głowie. Wystarczy, że coś się tam przestawi i nagle znika potrzeba. Gorzej, jak jest przesiadka albo lot się opóźnia i muszę koczować na lotnisku, gdzie zwykle nie ma żadnego miejsca dla palaczy. Niektórzy – jak nastolatki w szkole – robią to w toalecie. Na części lotnisk stoją cuchnące, pozbawione dopływu powietrza szklane krematoria; wchodzę tam i jestem na widoku jak zwierzę w zoo, jak wybryk natury na średniowiecznym targu. A tłumy przewalające się przez lotnisko muszą mnie oglądać w ramach edukacji antynikotynowej. Wszyscy powinni widzieć mój upadek, bo palenie papierosów jest upadkiem – takie założenie ma architektura europejskich i amerykańskich lotnisk. Najprzyjemniejsza lotniskową palarnię odkryłem dopiero w Kambodży. W Phnom Penh pali się w świetnie klimatyzowanym pachnącym pokoju, pomieszczeniu chyba najelegantszym w całym budynku. Są tam stalowe popielniczki, skórzane fotele i kanapy, a wszystko sponsorowane przez dużą firmę tytoniową. I to mi się podoba. Chociaż nie cały Wschód jest tak przyjazny palaczom. W stanie Kerala w Indiach nie wolno palić na ulicy, można być za to zgłoszonym na policję. W moim przypadku skończyło się miłą pogawędką – co prawda na komisariacie, ale przy kubku czaju. Wychodząc stamtąd, podarowałem policjantom paczkę Marlboro, którą z uśmiechem przyjęli.

Podczas podróży częstowanie papierosem nierzadko otwierało mi drzwi i pozwalało odnaleźć zagubione drogi. Z moich obserwacji wynika, że w Azji papierosa przyjmie z radością każdy. Jeśli nie pali, schowa go do kieszonki koszuli, żeby sprzedać albo sprezentować. Najtańsze papierosy w Indiach nazywają się bidi. W liść drzewa persymony rodzącego owoce kaki zawinięta jest mieszanka tytoniów, całość wzmacnia oplot z kolorowej nitki. Te papierosy są wyrabiane ręcznie, nie podlegają żadnej chemicznej obróbce, suszy się je w piecach opalanych węglem drzewnym. Brzmi pięknie, ale ten wynalazek mi nie smakuje. Palenie bidi przypomina raczej rytualne palenie ziół niż papierosów.

Tanie egzotyczne papierosy rzadko nadają się do palenia, ale często mają ładne opakowania z rysunkami słoni albo klejnotów. Przez dłuższy czas przywoziłem takie znajomemu poecie – w Kambodży czy Nepalu zawsze szukałem dla niego tych najtańszych. Prawdziwy poeta właśnie takie powinien palić, dopiero wtedy czuje ból istnienia. Wygląda na to, że mogłem się przyczynić do powstania przynajmniej kilku niezłych wierszy.

*

Mój pradziadek nakręcał zegary. O godzinie osiemnastej wchodził do pałacu Habsburgów w Żywcu, ściągał z haka pęk kluczy od zegarów i po kolei je nakręcał. Robił to codziennie przez czterdzieści parę lat. Kiedy nie mógł już nakręcać, umarł. Dla mnie rytuał palenia porannego papierosa jest być może tak samo ważny, jak ważne było dla pradziadka nakręcanie zegarów. Rytuały porządkują życie, nadają mu sens, tworzą złudzenie ciągłości. Tak niewiele jest stałych i zależnych ode mnie rzeczy.

Ilość wypalanych papierosów przyspiesza albo spowalnia wskazówki mojego zegara. Kiedy palę dwadzieścia albo nawet więcej na dobę – wszystko się rozmywa, znika. Czas się kurczy i świat się kurczy, godzina jest jak mgnienie i znacznie mniej się w niej mieści. Za to kiedy palę nie więcej niż osiem papierosów dziennie, czas się rozciąga. Teraz na przykład się ograniczam, palę mniej, celebruję. Śniadanie – i dopiero papieros. Godziny pomiędzy śniadaniem a południową kawą (kiedy zapalam następnego) trwa niewyobrażalnie długo. Do obiadu, po którym wypalam dwa kolejne, czas zwalnia jeszcze bardziej. Potem znowu każda minuta pęcznieje, staje się intensywna, aż wreszcie, kiedy zapalam po kolacji, czas znowu zaczyna biec z precyzją zegara.

*

Mam wrażenie, że coraz gorzej się dzieje na świecie. Wczoraj, po tym, jak usłyszałem, że wszystkie odcinki bajki o wilku i zającu wyleciały z ramówki, wystawiłem telewizor na śmietnik. Bo po co mi on? Nie będzie bajki mojego dzieciństwa, bo wilk tam cały czas łazi z papierosem, i goni tego zająca, a dzieci i tak go lubią. Nie będzie wilka, nie będzie też Rumcajsa: przecież on pokazywał dzieciom, że za każdym razem, kiedy pociągnie z fajki i wypuści chmurę dymu, wpada na wspaniały pomysł. I Popey’a nie będzie, bo chociaż wciska dzieciom szpinak, to jednak z fajeczką w gębie. Tych i innych dobranocek już nigdy nie pokażą, będą tylko polskie kabarety, to po co mi telewizor.

 

o Autorze

Pisarz, dziennikarz, animator kultury. W latach 80. pracował jako redaktor wychodzącego poza cenzurą periodyku „Bez Dekretu” oraz paryskiego miesięcznika „Kontakt”, następnie w redakcjach „Playboya” i „Maxa”, a także jako redaktor naczelny „Przekroju”. Opublikował m.in. powieści „Wyznania właściciela klubu Piękny Pies” (2009),„Przyducha” (2017) oraz „Wyspa i inni ludzie” (2020). W roku 2020 otrzymał Nagrodę Krakowa Miasta Literatury UNESCO.